Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/194

Ta strona została uwierzytelniona.

Pozostałem wierny memu zamiarowi dostania się czem prędzej na północ, a rozglądałem się przytem bacznie dokoła, czy nie odnajdę gdzie śladów moich prześladowców. Nigdzie ich widać nie było.
Około południa wszedłem w jakąś zaciszną dolinę i ujrzałem przed sobą samotną chatę, która zdawało się jest jedynym budynkiem w całej okolicy.
Mały ten, ładny domek miał wejście, ocienione zielenią, ogródek przed domkiem także był, a w nim uwijało się mnóstwo rozmaitego drobiu.
Widok ten podrażnił mnie — ukryłem się w wysokich paprociach, aby się dobrze i dokładnie wszystkiemu przypatrzeć.
Tutaj znajdę z pewnością wszystko, czego mi potrzeba będzie! Chleb już zjadłem, a odczuwałem szalony apetyt po tak długiej podróży.
Szybko wypracowałem sobie plan wyprawy. Zbadać najpierw teren, potem do ataku, zmusić do poddania się, i wreszcie przywłaszczyć sobie to, co mi było potrzebne koniecznie. W każdym razie musiałem tutaj pochwycić jaką kurę i omlet.
Podczas gdy tak jeszcze z mej zasadzki rekognoskowałem, wystąpił z domku młody chłopak, a za nim ukazał się starszy człowiek z dwiema tęgiemi pałkami w rękach. Oddał je swemu młodszemu towarzyszowi, a ten zaczął niemi wywijać jak błyskawicami na lewo, na prawo, nad głową, dokoła siebie. Wspaniale to szelma robił!
Starszy stał obok niego, i zdawało się, iż od czasu do czasu dawał mu jakieś wskazówki.
Wreszcie chłopak pochwycił sznur i zaczął przez niego skakać, a starszy ciągle mu się przyglądał.
Możecie sobie panowie wyobrazić, jak mnie ta scena dziwiła — czy ten starszy był może doktorem, który swego pacjenta poddawał jakiejś szczególnej, a mnie dotąd nieznanej kuracji?