Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/52

Ta strona została uwierzytelniona.

Wielu ludzi chodziło od jednego ognia do drugiego, a między nimi spostrzegłem kilku mnichów. Ponieważ zauważyłem, iż chodzili bez przeszkody, nabrałem odwagi i pobiegłem szybko na wielki czworokątny plac.
Raz zerwał się od ognia jakiś człowiek i chwycił mnie za rękaw. Wskazał na kobietę, która bez ruchu leżała przy drodze; spostrzegłem, iż sądzi, że ona umiera; chciał abym jej udzielił ostatniej pociechy. Uciekłem się do tego niewielkiego zasobu łaciny, który posiadałem, i rzekłem nad nią z namaszczeniem:
— Ora pro nobis, Te Deum laudamus, ora pro nobis...
Gdy tak mówiłem, podniosłem rękę do góry i wskazałem przed siebie. Drab puścił moją rękę i w milczeniu odstąpił na bok, poczem uroczyście udałem się w dalszą drogę.
Jak przypuszczałem, wychodziła ta szeroka ulica na główny plac, który mi opisał generał. Paliło się na nim mnóstwo ogni, a od żołnierzy aż się roiło. Poszedłem szybko dalej i nie troszczyłem się wcale o kilku ludzi, którzy coś do mnie przemawiali.
Przesunąłem się obok katedry i wszedłem w ulicę, którą mi opisano. Ponieważ znajdowałem się teraz w dzielnicy, na którą nie mogliśmy wykonać ataku, nie było tu żołnierzy i ognie się nie paliły. Prócz słabego światełka w jednem z okien dokoła było ciemno.
Znalazłem prędko dom między szynkiem a sklepem szewca. Nie było w nim jednak światła, a brama była zamknięta. Pocisnąłem ostrożnie klamkę i czułem, że się poddaje. Nie mogłem wiedzieć, kto się znajduje w środku, ale musiałem się odważyć. Otworzyłem drzwi i wszedłem.