Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/53

Ta strona została uwierzytelniona.

Było najzupełniej ciemno, zwłaszcza, gdy zamknąłem drzwi za sobą. Zacząłem macać ostrożnie i namacałem wreszcie brzeg stołu. Stanąłem i zacząłem się zastanawiać nad tem, co mi najpierw uczynić należy i jak najlepiej otrzymam wiadomość od tego Huberta, w którego domu się znajdowałem. Każdy błąd mógł mnie przyprawić nietylko o utratę życia, ale zepsuć najzupełniej moje posłannictwo. Być może, że nie mieszkał tutaj sam, lecz przy jakiejś rodzinie hiszpańskiej, a mój błąd mógł stać się dla niego i dla mnie nieszczęściem. Rzadko kiedy w życiu, panowie, znajdowałem się w tak brzydkiem położeniu.
Nagle krew mi zastygła w żyłach. Prosto do ucha szepnął mi jakiś głos:
— Mon Dieu! Oh, mon Dieu! Mon Dieu!
Pochodził on od kogoś, który walczył ze śmiercią. Nastąpił potem jakiś jęk i wszystko ucichło.
Przeszły mnie dreszcze, był to straszny ton, ale wzbudził we mnie pewnego rodzaju nadzieję, gdyż posłyszałem słowa francuskie.
— Kto tam? — zapytałem.
Usłyszałem jęk, ale żadnej odpowiedzi.
— Czy to pan, panie Hubert?
— Tak, tak — usłyszałem słowa, ale wyrzeczone tak cicho, że je ledwie dosłyszałem. — Wody, na miłość Boga, wody!
Posunąłem się naprzód, natknąłem się jednak na ścianę. Znowu usłyszałem jęk, teraz już najwyraźniej nad moją głową. Podniosłem rękę do góry, ale chwyciłem tylko powietrze.
— Gdzie pan jesteś? — zapytałem.
— Tutaj, tutaj! — szepnął pocichu drżący głos.
Wyciągnąłem rękę wzdłuż ściany i pochwyciłem bosą nogę. Znajdowała się ona na wysokości mej twarzy, a jednakowoż, o ile wyczuć mogłem, nie miała żadnej podstawy. Cofnąłem się z przerażenia.