Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/64

Ta strona została uwierzytelniona.

Wybiegłem przez bardzo uszkodzoną bramę klasztorną.
Gdy przybyłem do mej izby bez dachu, w której przebrano mnie za mnicha, zrzuciłem habit, wsadziłem na głowę czako i przypasałem szablę, którą tam pozostawiłem.
Zostawszy szczęśliwie zpowrotem huzarem, udałem się na oznaczone miejsce. Z wzburzenia kręciło mi się jeszcze wszystko w głowie, byłem niesłychanie zmęczony po tylu przygodach ubiegłej nocy.
Cała ta wędrówka o szarym świcie, palące się ognie w obozie, ich gryzący dym i szmer budzącego się ze snu żołnierza wydawały mi się niby snem.
Wśród huku trąb i warczenia bębnów zbiera się piechota, gdyż wybuch i okrzyki wojenne dały im znać, co się stało.
Maszerowałem spokojnie dalej, aż wreszcie dotarłem do małego lasku drzew korkowych, znajdującego się poza stajniami kawalerji.
Tam dostrzegłem moich towarzyszów broni w jednej grupie, a każdy miał przy lewym boku pałasz. Spojrzeli na mnie zdziwieni, gdy się do nich zbliżałem. Być może iż z tą poczernioną prochem twarzą i zakrwawionemi rękami wydałem się im innym Gerardem, nie tym młodzieńczym rotmistrzem z którego poprzedniego wieczoru tak się naśmiewali.
— Dzień dobry panom! — zawołałem. — Niesłychanie mi przykro, iż musieliście panowie czekać na mnie, ale nie mogłem rozporządzać moim czasem.
Nie odpowiedzieli nic, ale spojrzeli na mnie badawczo. Widzę ich jeszcze dzisiaj przed sobą, stojących w szeregu, wielkich i małych, grubych i chudych. Olivier z swym potężnym wąsem, wąskie, żywe oblicze Pelletana, młodego Oudina, ożywionego radością, iż pierwszy raz w życiu będzie miał pojedynek,