Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/66

Ta strona została uwierzytelniona.

Wśród potężnego wojska francuskiego znajdował się tylko jeden oficer, do którego Anglicy pod Wellingtonem czuli głęboką, trwałą i niepokonaną nienawiść. Wśród Francuzów znajdowali się coprawda szelmy, gwałciciele, gracze, awanturnicy nicy i hołota. Tym wszystkim mogli byli przebaczyć wszystko, gdyż tych gatunków ludzi posiadali także dość w swych szeregach.
Ale jeden oficer z oddziału Masseny popełnił zbrodnię niesłychaną, niewypowiedzianą, wstrętną. Rozprawiano o niej tylko wtedy, gdy jakaś butelczyna jedna i druga rozwiązała języki, a przekleństwa sypały się wtedy, jak z rogu obfitości. Wiadomość o tem przedostała się do Anglji, a lordowie, nie mający zresztą pojęcia o szczegółach wojny, czerwienieli, jak raki, z wściekłości, słysząc o tem, wznosili swe piegowate, zaciśnięte pięście ku niebu i klęli, na czem świat stoi.
I któż inny mógł być tym zbrodniarzem, jak nie nasz przyjaciel Stefan Gerard, rotmistrz huzarów Conflansa, ten dzielny jeździec z rozwianym pióropuszem, ulubieniec pań i duma sześciu brygad lekkiej kawalerji!?
Najszczególniejszem było to, iż człowiek takim rycerskim owiany duchem, dopuścił się tak haniebnego czynu, za który znienawidzono go w całej Anglji, a najlepszem z tego wszystkiego jest, iż sam nie wiedział o tem, że dopuścił się tak ciężkiej zbrodni wobec tych wyspiarzy. Na zbrodnię jego nie można było znaleźć określenia. Umarł w podeszłym wieku, a pomimo wielkiego zaufania do siebie samego, które zdobiło lub szpeciło jego charakter, nie przeczuwał, iż tyle tysięcy Anglików byłoby go powiesiło własnemi rękami na pierwszej lepszej suchej gałęzi.
Przeciwnie, przygodę tę zaliczał do szeregu tych, o których tak chętnie opowiadał w kawiarni