Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/93

Ta strona została uwierzytelniona.

Upaliłem już z pięć mil, nie natrafiwszy na najmniejszą nawet przeszkodę. Stanąłem przed małą gospodą, przed którą zobaczyłem kilkanaście wózków i kupę ludzi, pierwszych, których dotychczas spotkałem.
Teraz, gdy się znalazłem poza obrębem naszego wojska, wiedziałem, iż każdy człowiek był moim nieprzyjacielem. Zwinąłem się zatem, i podkradłem się do miejsca, z którego mogłem się bezpiecznie przypatrywać wszystkiemu, co się tam dzieje. Zauważyłem, iż byli to chłopi, którzy ładowali na wózki próżne beczki od wina. Nie wiedziałem, czy mi mogą być pomocni, czy też mogą mi zaszkodzić, to też udałem się w dalszą drogę.
Wkrótce jednak przekonałem się, iż moje zadanie nie było tak łatwe, jak to sobie z początku wyobrażałem. Gdy rozpoczęło się wzniesienie, ustały winnice, a ja dostałem się na otwarty, górzysty teren. Wśliznąłem się do rowu i zacząłem się okolicy przypatrywać przez lunetę.
Spostrzegłem niezadługo, że na każdem wzgórzu stała warta, i że ci bandyci wystawili cały łańcuch straży, tak jak my sami. Słyszałem o organizacji tego „Uśmiechniętego“ i miałem tutaj przed sobą praktyczny jej przykład.
Między poszczególnemi wzgórzami znajdował się kordon pikiet, a aczkolwiek w szerokiem kole obchodziłem ich skrzydła, to przecież zawsze przed sobą widziałem nieprzyjaciół.
Teren był tak mało ochronny, że szczur nie byłby się nawet przedostał, aby go nie widziano. Naturalnie nie byłoby trudnem prześlizgnąć się przez kordon wśród nocy, jak to zrobiłem z Anglikami pod Torres-Vedras; ale byłem jeszcze za daleko od góry. Gdybym był chciał zaczekać do nastania ciemności, nie