Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/96

Ta strona została uwierzytelniona.

tanie to zostało rozstrzygnięte w sposób bardzo prosty, ale zarazem dla mnie wcale niespodziewany.
Wóz nagle się zatrzymał, a ja usłyszałem kilka surowych głosów.
— Gdzie, gdzie? — wołał jeden.
— Na waszym wozie — rzekł inny.
— Kto taki? — zapytał trzeci.
— Oficer francuski; poznałem go po czapce i butach.
Ryczeli wszyscy ze śmiechu.
— Patrzyłem właśnie z gospody przez okno i widziałem, jak właził do beczki, a czynił to tak szybko, jak torreador w Sewilli, gdy byk następuje mu na pięty.
— Do której beczki?
— Do tej tutaj — odparł drab i palnął istotnie pięścią w to miejsce, gdzie się znajduje moja głowa.
Co za położenie, panowie, dla człowieka na mojem stanowisku! Dziś, po latach czterdziestu, rumienię się jeszcze, gdy sobie to przypomnę.
Zamknięty jak ptak w klatce i bezwładny musiałem słuchać brutalnego śmiechu tych opryszków — a co gorsza, trapiła mnie myśl, iż moje posłannictwo skończy się nietylko haniebnie, ale także śmiesznie. Błogosławiłbym tego człowieka, któryby wpakował do beczki kulę i w ten sposób wybawił mnie z ciężkiej biedy.
Słyszałem trzask zwalanych na ziemię beczek, aż wreszcie do mej beczki wsunęły się dwie brodate twarze i dwie lufy karabinów.
Porwali mnie za rękawy i wyciągnęli na światło dzienne. Musiałem jakoś szczególnie wyglądać, gdy tak stałem w oślepiającym blasku słońca, łypiąc oczyma i chwytając powietrze.