Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/97

Ta strona została uwierzytelniona.

Byłem pogięty i połamany, nie mogłem wyprostować zesztywniałych członków, a płaszcz mój był na pół czerwony, jak mundur żołnierzy angielskich. Leżałem w beczce od czerwonego wina.
Te draby śmiały się coraz głośniej i głośniej, te psy, a gdy im mojem zachowaniem się i gestami dawałem do zrozumienia całą moją dla nich pogardę, stawało się jeszcze gorzej.
Ale nawet wobec takich ciężkich okoliczności zachowywałem się, jak człowiek, którym jestem, a gdy zacząłem im się powoli bystro przypatrywać, żaden z tych opryszków nie śmiał mi spojrzeć prosto w oczy.
To jedno jedyne spojrzenie dokoła wystarczyło dla mnie, aby się przekonać dokładnie o mojem położeniu. Ci chłopi zdradzili mnie jednemu z posterunków gerylasów.
Było ich ośmiu, dziko wyglądających, brodatych i obrośniętych, jak małpy, w wielkich kapeluszach i bluzach o wielu guzikach, a mieli na sobie prócz tego jaskrawe pasy. Każdy miał w ręku strzelbę i prócz tego jeden lub dwa pistolety za pasem.
Przywódca, wielki, brodaty chłop, przysunął lufę karabinu do mego ucha, podczas gdy inni przeszukiwali moje kieszenie; zabrali mi płaszcz, pistolet, lunetę, pałasz, a co najgorsze — hubkę, krzesiwko i kamień.
Mogło się dziać, co chciało, byłem zrujnowany, gdyż nie posiadałem już środków do podpalenia stosu, nawet gdybym się do niego dostał.
Ośmiu drabów tego pokroju i trzech chłopów, panowie, a ja zupełnie bezbronny! Czy Stefan Gerard rozpaczał z tego powodu? Czy stracił przytomność umysłu?
Oh, znacie mnie za dobrze, panowie, ale ci przeklęci bandyci nie znali mnie jeszcze. Nigdy jesz-