jedno ucho; dolna warga zwisła, a przez nią widać wielkie, pożółkłe zęby. Ubranie na nim wełniane, bezbarwne, zgniecione, śmieci i słomy pełne. Koszula gruba, znoszona — piesby nie ugryzł — zapewnie w zeszłym roku prana, trepki włożył na bose, brudne stopy. Przechodząc przez chatę, przeciągnął się, ziewnął, spojrzał na mały zegarek, usiadł na ławie pod ścianą, nogi wyciągnął na chatę, zaczął czyścić szczerbatą fajkę i szukał tytuniu po kieszeniach.
— Gdzie byłeś? — spytał ojciec.
— Spałem. Jakem się położył po śniadaniu, dotychczas chrapałem — aaa! — poziewał.
— Czy obrządziłeś konie?
— Tak, tak, a jakże! w święto konie mnie nic nie obchodzą. A ty co będziesz robił, nie możesz obrządzić?
— Albo zginą konie — machnął ojciec ręką. — A piec od suszarni zamknąłeś?
— Tak, tak, a jakże! wszystko ja! a sam co robiłeś dotąd, że nie zamknąłeś?
— Nie wielka bieda, żyto do jutra wyschnie — odrzekł ojciec.
— Chwała Bogu! i ten choć raz wyspał się! — dziwiła się matka, wchodząc. — Ludzie już kiedy z kościoła popowracali, a ty jeszcze
Strona:Czerwony kogut.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.
— 102 —