nie mogła się dobudzić. Woła, ciągnie go za rękaw, prawie płacząc, a on śpi, chrapie, jak nieżywy. Usłyszała matka głos Katarzyny, wpadła do komórki, rzuciła okiem i wszystko zrozumiała.
— Taka sprytna wydajesz się — rzekła do synowej — a beczysz z powodu głupstwa. Nie wiem co robić. O tak! — schwyciła pastucha za włosy i wyrzuciła go z łóżka, wołając. — Ty, ropucho, zdejmuj na drugi raz łapcie! A Janka nie ruszaj. Jak się wyśpi, wstanie. Nie teraz czas lamentować, trzeba było wczoraj nie zamykać się w świrnie.
Zlękła się Katarzyna niepomiernie takiego nielitościwego obejścia się matki. Nie słyszała przez współczucie dla tego pastuszka, co gadała tamta, on zaś płakał z bólu i z przestrachu. Matka tymczasem przysłała muzykantów. Ci połapali instrumenty i grali marsza po marszu na obudzenie państwa młodych. Chociaż huku wiele było i długo grali, Jana jednak nie obudzili; wtórował muzyce chrapaniem. Katarzyna przyniosła płótno w podarunku dla muzykantów, na stole rozłożyła swoje obrusy.
Powstawali ze słomy weselnicy, zbierali się sąsiedzi, śmiali się, drwili jeden z drugiego, zwłaszcza noclegu.
Katarzyna zastawiła stół swemi przywiezionemi z sobą bułkami, twarogami, butelkami
Strona:Czerwony kogut.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.
— 114 —