— Niewiele! Co te moje krowy warte — młódki, zimowego doju, pokarm prosty, mało mleka dają.
— I u mnie nie więcej jak dwa garnce. Zagadałam się, a mój piec tymczasem ostygnie. Dziękuję za drożdże! Do widzenia!
∗ ∗
∗ |
Na podwórku Wingisów błoto obeschło, ścieżka do świrna i do progu izby usypana żółtym piaskiem; kosze jeszcze w piasku porzucone pod płotem. Dach na chacie mocno porośnięty, gdzieniegdzie widać zeszłoroczną trawę; mech sterczy na dachu, jak bochny chleba; cały dach wygląda, jak grzęzawisko. Sam wierzch dachu po środku głęboko zakląsł się, jak grzbiet koński, we środku wystaje gardło z desek, w postaci komina, pochylonego na jeden bok. Wyglądało tak, jak gdyby izba ruszała głową, dziwiąc się nigdy nie widzianym usypanym piaskiem ścieżkom. Ściany pochyliły się i zapadły pod ciężarem dachu. Róg dachu już oparł się o ziemię, jak gdyby podtrzymywał koniec izby, żeby okna całkiem nie zagrzęzły. Wejście krzywe, wskutek czego drzwi zawsze otworem stoją. Pośrodku sieni, wysoko wbite poprzeczne pale, odymione i świecące, na nich zawieszono dwa haki, na dole zmie-