ani kawałka ciasta niema na święta! Czy wam nie wstyd? Nawet dziady lepiej na święta mają, niż wy!
Matce już widocznie zabrakło słów, więc wciąż to samo wykrzykiwała, wymachując rękoma:
— Gaduła! gaduła! leniuch! czarnuszka!
Ojciec syczał złowrogo:
— Mauczi, zaraz dostaniesz w zęby! jak ja każę, tak ma być!
Jan dodał grubijańsko, spluwając:
— Tak, tak, a jakże! Wrzeszczcie. Kto tu was się boi?
Katarzyna precz maglowała, tak mocno stukając o stół, że aż szkła w oknach brzęczały, i bez przerwy wołała:
— Czy mnie z chlewu tu przywieźliście? Czy ja wam się napraszałam? Roboty się nie boję, a tem bardziej waszego języka!... wolno mi pracować, albo nic nie robić; swymi pieniędzmi spłaciłam wasze długi, a teraz przez wasze skąpstwo nie mam co jeść! wstyd ludziom powiedzieć. Przez całą zimę, jak niewolnica jaka, sama jedna pracuję, sama bydła doglądam, a wy tylko zęby na mnie wyszczerzacie i warczycie, jak te psy. Bodaj was licho porwało!
Tak wygadywała Katarzyna głosem podniesionym, a pralnikami tak zawzięcie waliła, że aż stół trzeszczał. Dlatego to rodzice zdaleka stali.
Strona:Czerwony kogut.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.
— 127 —