wygląda jednak tak, jak gdyby przez zazdrość jedna drugiej wydzierała, łapczywie chwytała, aby tylko więcej siana wywlec.
Mężczyźni koszą, zginając się w jedną stronę; dziewczyny wloką w przeciwną; falują, jak kłosy pod naporem wiatru, mieszają się po zatokach, jak stada białych gęsi. Bryzgają się w wodzie, drepczą po błocie, biegają, jak stado. Słońce pali bez najmniejszego wiaterka.
Blizko już obiad, bo kobiety ciągną polami z garnkami i z torbami na plecach przez bór do zatok. Wcześniej przybywszy, siedzą w cieniu, czekają, aż robotnicy przerwą pracę, i gawędzą między sobą.
— O, widzisz, zobacz, jaką górę Katarzyna wlecze! — wskazywała jedna — to nie leniuch! przecie nikt jej zmusić nie może, a jednak pracuje!
— Cóż ma począć! Skoro mąż wałkoń, sama musi być pracowitą. Zawsze już tak.
— Nie do pozazdroszczenia dola tej dziewczyny. Gdzie mieli serce jej rodzice? Taki posag dali, a córkę wpakowali w taką biedę.
— Matka, wiadomo, żałuje zmarnowanej córki; widziałam na cmentarzu, jak Katarzyna z płaczem skarżyła się. Matka razem z nią płakała, a ojciec, sama słyszałam, mówił: »Bądź
Strona:Czerwony kogut.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.
— 136 —