ścieżką, wpadł w porośniętą zatokę; drwin, śmiechu do rozpuku. Młodzi zaczęli rzucać błotem w dziewczyny, a te nie pozostawały im dłużne; potem, śmiejąc się i popychając, chwytali pomosty albo dziewczęta za ręce i wyciągali je z wrzaskiem z błota.
Wszyscy zbierali się w gromadki; dążyli do cienia i chodzili z obiadem, szukając swoich; każda rodzina zbierała się do kupy, obsiadała garnek naokoło i jadła, śmiejąc się. Kobiety, które przyniosły obiad, usiadły na uboczu. W sam obiadowy czas nad głowami jedzących odezwał się grzmot. Zakotłowało się jak w mrowisku. Każdy z niechęcią spozierał na chmury. Zapomnieli o obiedzie: jedni już podjedli, drudzy nie; jedni porwali grabie i kładli suche siano na wozy, albo w kupki; inni pobiegli po konie. Nikt nie myślał o koszeniu, wszyscy rzucili się do suchego.
Wingisowie również krzątali się. Ojciec łaził z uzdami po olszniaku; Katarzyna składała siano w kopkę. Jan leżał na ziemi i kończył jeść mleko z garnka. Naładowany wóz stał obok.
— Śpiesz się, Janeczku! — nagliła Katarzyna — trzeba wóz ograbić i przycisnąć; ojciec wkrótce konie przyprowadzi.
— Tak, tak, a jakże! tylko na mnie patrz, leź-że na wóz!
Strona:Czerwony kogut.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.
— 138 —