się tej wielkiej, bolesnej prawdy — niesprawiedliwości.
Jan stał ciągle i czekał... Drzwi stajni prędko się otwarły i jakiś głos kobiecy głośno zawołał:
— Janie!... Janie!...
I, nie czekając odpowiedzi, drzwi z powrotem zamknięto. Jan pogłaskał smutno Siwka, zamknął drzwi stajni i pośpieszył do obory.
Już było po wszystkiem: syna dał Pan Bóg.
Jagusia leżała blada, oczy jej błądziły po pułapie obory, ręce, bezwładnie rzucone, leżały jakoś martwo...
Jan nie przemówił słowa. Zdawało się, że to wszystko wcale go nie obchodziło, jakby to nie jego najgorętsze życzenie się spełniło. Stał zdala i patrzył smętnie, a może rozgorączkowanemi oczyma.
— Zimno... zimno — cicho jęknęła chora.
Staruszki okrywały ją, tuliły jak mogły. Jan zaś uparł się, by przeniesiono położnicę do izby.
I zabrał Jan z jedną z kobiet Jagusię, druga niemowlę — i tak w mróz i wichurę zanieśli chorą do chaty.
Jana coś tknęło: stulił usta i milczał. Oczy mu się chorobliwie świeciły i myśl nerwowo powtarzała uparcie w kółko:
— Naśladowała... naśladowała...
Strona:Czerwony kogut.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.
— 159 —