niejszymi ludźmi wywołały wielką zmianę w chłopcu. Wprawdzie łopatki jeszcze się nie ułożyły, ale żółtość twarzy zmniejszała się i lęk zgasł w małych oczętach... a może tylko się przyczaił.
Oto nadbiega z rozpromienioną twarzą. W oczach szczera dziecięca wesołość. Usta rozdziawione a czupryna rozczochrana, jak zwykle. Nad czołem dwa wielkie kosmyki włosów, wijące się każdy w inną stronę i nie dające ułożyć się na jego niezwykle wielkiej główce. Tupiąc drobnemi nóżkami, woła:
— Połóż książkę! Nie czytaj!... Ja chcę z tobą pomówić.
— Dobrze, widzisz, że odkładam!... A cóż powiesz? — nie zdążyłam jeszcze zapytać, gdy chłopak, ulokowawszy się jak najwygodniej na mych kolanach i podparłszy drobnemi pięściami swą wielką rozczochraną głowę, już rozpoczął:
— Opowiem ci o swojej »pirki«.
»Pirkią«, albo inaczej, jak wymawiał, »pilkią«, nazywał chatę swych zmarłych rodziców.
— Tylko uważaj! — woła, grożąc mi paluszkiem i patrząc w oczy, jak gdyby obiecywał coś niezwykłego i nowego opowiedzieć.
— Widzisz, Pan Bóg wziął gliny. Zgniótł, zgniótł... i rzucił z nieba do błota. Magdalena
Strona:Czerwony kogut.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.
— 169 —