chłopaka, twarz jakby poszarzała. Nie szukał już swemi oczętami moich oczu, patrzał w dal... zda się widział tam, w dali, coś bardzo smutnego, od czego małe serduszko w piersi się ścisnęło.
Lecz znowu, jakby odrywając się od smutnego obrazu, jakby coś ciężkiego w sobie zwalczywszy, żywszym zaczął głosem opowiadać:
— Dużo krów pędzili mimo nas, lecz nikt drugiej krowy nam nie przypędził.
Naraz coś sobie przypomniał i zapytał:
— A! a pani czemu nie kazałaś drugiej krowy przypędzić do nas? Przecież dużo krów sama masz... czemu nie kazałaś?
— Nie wiedziałam, że nie macie — rzekłam słabym głosem.
— A teraz, kiedy wiesz, czy dałabyś?... Czy dałabyś?...
Chłopak pytał, a ja milczałam. Kłam nie chciał przejść mi przez usta, a prawdy tym razem powiedzieć nie chciałam.
— Czy kazałabyś?... Czy kazałabyś?... — coraz słabszym głosem pytał chłopak. Nie doczekawszy się odpowiedzi, zamilkł, spuścił oczęta, zda się zatonął w jakichś ciężkich myślach, czy uczuciach. Potem, jakby ze snu budząc się, cicho szeptał:
Strona:Czerwony kogut.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.
— 171 —