kleństwa żołdactwa, huk pociągów — i w jego głowie ginęła świadomość tego, co było i co jest. Zdawało mu się, że całe przeszłe jego życie: kraj, gdzie się urodził i rósł, dni dzieciństwa, gdy bydło pasał, młodzież i pieśni, bracia i siostry, żona i dzieci — to tylko piękny sen, nic więcej, że tego wszystkiego zupełnie nie było. Zdawało się, że długie już lata go wiozą w tym dusznym wagonie i że go wieźć będą bez końca... Dopiero pierwszy list Marusi obudził w nim dawne wspomnienia i poruszył uczucia. Dostał ten list już pod koniec... w szpitalu... Ciężko raniony leżał na twardem posłaniu, gdy mu list podali... Czytał te drogie słowa i rozumiał, że to nie sen, że tam, daleko-daleko na zachodzie jest kraj, drogi dla niego, i ukochani ludzie... Przypomniał sobie wszystko i w piersi jego na nowo zakiełkowała chęć do życia — pragnienie ucieczki z tego piekła tam, gdzie Święta płynie, gdzie piękne pieśni dźwięczą. Lecz choroba długo nie puszczała go, długo trzymała przykutego do łoża, i śmierć nieraz zaglądała mu w oczy. I być może, że tylko ta olbrzymia, nagle obudzona chęć do życia i niezmiernie przyjemne rodzonych stron i blizkich obrazy, które ciągle w sercu nosił, przemogły chorobę... Wyzdrowiał... Dużo jeszcze cierpiał, ale zapadłe do serca obrazy
Strona:Czerwony kogut.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.
— 181 —