nie zniknęły. Pragnąc je jak najrychlej ujrzeć, teraz śpieszy pod swą strzechę...
Podróżny wstał, zarzucił woreczek na plecy i silnym krokiem ruszył dalej.
— Przecież dziś pierwszy dzień Wielkiejnocy — rzekł sam do siebie — ludzie weselą się; tylko Marusi z dziećmi beze mnie niewesoło. I gościńca żadnego dla nich nie mam: wracam słaby, znękany. Za to Marusia będzie mogła mnie dziś jajami poczęstować...
Lecz naraz serce tak mu się ścisnęło, aż chwycił się ręką za piersi.
— Cóż to się dzieje ze mną? — zapytał przestraszony, czując, że go całego pot oblał. — Skąd te obawy? Przecież nic złego się nie stało... Marusia z dziećmi widocznie zdrowa, żyje... A cóż, jeżeli?!... Nie, nie... nie może być...
Zatrzymał się, aby odetchnąć. Nie wiadomo czemu przyszedł mu na myśl drugi list Marusi. Nie taki był, jak pierwszy, nie; nie było w nim tej szczerości, tych uczuć, co dawniej... Czegoś brakło. A więcej żadnych wiadomości nie otrzymał od niej... Może listy po drodze zaginęły... Ale dlaczego dopiero teraz zwątpienie gryźć go zaczęło, dlaczego tak nagle zabolało serce?
Zwątpieniem dręczony, prawie kłusem pobiegł w stronę miasteczka.
Strona:Czerwony kogut.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.
— 182 —