— Antoni!... — z przerażeniem zawołała kobieta i pobladła, jak płótno.
— Maryś!... — zabełkotał przez zaciśnięte zęby przybysz i, jak orzeł, skoczył ku nim.
— Maciukas!?... — zawołał, poznawszy z blizka strażnika — a, ty, gadzino, mój dom burzysz, szczęście niweczysz?...
Wyrósł w ich oczach na olbrzyma. Chwycił strażnika za piersi i tak przycisnął go do ściany, aż mu kości zatrzeszczały.
— Puść, ty czorcie... — jęknął z wysiłkiem strażnik.
Antoni podniósł go jedną ręką z ziemi i, kopnąwszy nogą, rzucił ku drzwiom, aż ten zatoczył się.
— Poczekaj, ty dyable, zapłacę ja ci... do ciupy wsadzę — groził strażnik, wycierając krew z nosa i, pięść pokazując, chciał wymknąć się z izby.
Porwał go Antoni znowu i jął tłuc głową o ścianę.
— Będziesz ty mnie tu straszył!... masz... masz... zbójco!...
Strażnik zaczął jęczeć... Antoni wywlókł go na podwórze i wyrzucił na drogę.
Wrócił wnet, usiadł przy stole, oparł się i patrzył na żonę. Tak się cały trząsł, że stół skakał pod nim.
Strona:Czerwony kogut.djvu/191
Ta strona została uwierzytelniona.
— 185 —