Zlękłe dzieci patrzyły z obawą na nieznajomego i boczyły się od niego.
— Janeczku, Antosiu — przemawiał ojciec do nich — czyż nie poznajecie mnie? Jam wasz ojciec i kocham was. Chodźcie tu — kupię wam słodyczy i po pięknym koniku.
Dzieci, jeszcze wylęknione, zda się nie dowierzając, patrzyły na ojca.
— Chcecie mieć koniki? — zapytał ojciec.
— Chcę... — rzekli obaj chłopcy razem.
Uściskawszy ich, posadził jednego na jednem kolanie, drugiego na drugiem i głaskał i całował.
— Jutro kupię wam po koniku, a teraz dam »zajęczego rogoisza«...
— Zajęczego? — pytali chłopcy, śledząc ojca zdziwionemi oczyma.
— Aha, zajęczego.
Rozwiązał worek i, wyjąwszy czarny bochenek chleba żołnierskiego, przełamał na pół i dał obudwom.
— Chociaż czarny, ale smaczny — chwalił ojciec.
— Skąd, tatusiu, dostałeś? — zapytał starszy.
— A widzisz, szedłem przez las — patrzę: siedzi zajączek pod jodłą i piecze rogoisz. — Boże dopomóż! — powiadam. — Dziękuję, dziękuję —
Strona:Czerwony kogut.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.
— 187 —