mego bogactwa chciałaś, a ja tego nie widziałem, ślepo kochałem... Tam, w dali od ciebie, podczas wszystkich okropności wojny, gdzie ciągle w oczy śmierć zaglądała, gdy w błocie lub kałuży leżąc, zamierałem z chłodu i głodu, twój obraz, taki serdeczny, ogrzewał zmęczone me ciało, budził serce w piersi... I śpieszyłem ujrzeć ten obraz, do swej piersi go przytulić. Przecież były chwile, słodkie, serdeczne, kiedy, zdaje się, nic nam do szczęścia nie brakowało, kiedy i ty mnie kochałaś... A teraz wszystko zburzone, z błotem zmieszane... Nie rozumiem, nie, nie rozumiem... Czyż to, co było, jest niepowrotne?... Gdybym był tam, daleko umarł, tybyś sama żyła, bo ten burłak i tak nie wziąłby ciebie. Lecz teraz... powiedz, jak teraz życie urządzić?... Przecież i ja jeszcze jestem młody, pragnę szczęścia... Co robić? co robić!?... Tylko jedno wiem: zabiję tego psa!... przy pierwszem spotkaniu. Podejściem szczęście mi odebrał, ja mu życie odbiorę...
Nagle na podwórzu zaszczekał pies. W sieni odezwały się męskie głosy, do izby wpadła kupa strażników z »uriadnikiem« na czele. Wszyscy byli podchmieleni.
— Oto ten chciał mnie zabić! — wołał we drzwiach Maciukas, wskazując Antoniego.
Antoni swym oczom nie wierzył.
Strona:Czerwony kogut.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.
— 189 —