stych krzakach jałowca, siadają jeden obok drugiego dla spożycia kolacyi.
Człowiek wyjmuje z torebki kawałek chleba, mięsa, jeden kęs sobie, drugi psu odkroi; potem człowiek pacierz mówi, pies patrzy na księżyc i żałośnie wyje. Jakób wspiera głowę na ręku i myśli, Bóg wie o czem myśli...
— Za co Pan Bóg tak zapomniał o mnie? czemu mię zaniedbał? Dlaczego w całej wsi tylko ja jeden opuszczony, nielubiony przez nikogo i krzywdzony przez wszystkich?
Nawet ta ciemna nocka, która wszystkim odpoczynek i zapomnienie trosk dawała, Jakóbowi, zamiast odpoczynku, przynosiła obrazy z przeszłości, odganiając sen i powiększając gryzący go ból. Często promyk wschodzącego słońca, przedarłszy się przez gałęzie, spozierając biedakowi w oczy, budził go ze smutnych marzeń.
W nocnej ciemności widział Jakób siebie małym chłopczykiem, brudnym, oberwanym, zawsze głodnym.
Słyszał kłótnie i przekleństwa pijanych rodziców. Włosy mu wstawały na głowie, kurczył się, jak gdyby wyczekiwał uderzenia. Często mu się dostawało: ojciec bił, matka dokładała; pewnego razu ciśnięto go na podłogę tak, aż krew rzuciła mu się przez usta i pozostało od tego po dziś dzień chrząszczenie w piersi. Innym ra-
Strona:Czerwony kogut.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.
— 196 —