lepiej było w niej nocować, niż pod płotem, jak pies.
Przy chałupie było kilka grzęd ziemi. Ziemia zielskiem porośnięta, dawno nieorana; okalający ją płot rozwalony, tylko gdzieniegdzie sterczał pal, jakby słup pograniczny.
Kilka lat minęło, a jak wszystko się zmieniło! Zamiast ruin, stała czysta chałupka, ładnie słomą kryta, błyszcząc dachem w złotych promieniach słońca; kilka krzaków georgiń i głogu, dachu sięgających, upiększało ją; w ogródku szemrały kołysane przez wiatr liście buraków, a pośrodku ich wyniośle prężył się wiotki słonecznik i, jak z innych ogrodów wioski, śmiało spozierał na słońce.
Jakób również śmiało patrzył ludziom w oczy; towarzyszom, którzy bez litości poniewierali go, gdy słaby i niemocny był, patrzał jakoś dziwnie w oczy, jak gdyby drwił, jak gdyby się chwalił: — A co! nie zmogliście mię! żyję! I co wy mi zrobicie?...
Nic od nikogo nie chciał, nie potrzebował; nikomu nic ani złego ani dobrego nie robił; nie radował się z nimi, ale i nie płakał, ani w rozmowę się nie wdawał; żył sam sobie, ze swemi myślami i wspomnieniami.
— Czy ja rzeczywiście jestem gorszy od innych? — myślał Jakób, siedząc wieczorem na
Strona:Czerwony kogut.djvu/204
Ta strona została uwierzytelniona.
— 198 —