Stęskniony wracał Jakób dopiero wieczorem w sobotę, bo do tartaku miał trzy mile. A gdy tak szedł do domu, smutek go ogarniał: nie było tego, za czem tęsknił, czego pragnął Jakób, do czego się śpieszył. Oj, nie to, nie to!
Żona podawała mu jeść i bieliznę znajdował przygotowaną. Ale często, gdy żona miskę na stół stawiała, Jakób ledwo dotykał jedzenia, opuszczał głowę i myślał, myślał...
Ona rzadko siadała razem do stołu; siedząc przy piecu, przędła bez słowa, patrząc na wełnę, ciągnęła nitkę. Jakób patrzał na nią; w jego oczach było i pytanie i błaganie. Spotkały się ich oczy: ona poczerwieniała, jak rak, nitka zerwała się; wstała z ławy, jak gdyby czegoś szukała, on śledził ją oczyma.
— Czemu spać nie idziesz? — zapytała żona.
— Snem wszystkiego nie zapełnisz — odpowiedział Jakób. — Słuchaj, serce, może tyś chora? Tobie coś jest; może, kto co...
— Ot, będzie tu wypytywał! kto i co!... Nic mi nie jest... czego chcesz? żebym tańczyła? — gburowato odparła żona.
On nic nie odpowiedział, westchnął ciężko i poszedł za przegródkę, gdzie stało łóżko. Położył się, a ona przędła.
Nie zasnął Jakób, wciąż myślał. O północku
Strona:Czerwony kogut.djvu/206
Ta strona została uwierzytelniona.
— 200 —