kołowrotek zamilkł; żona szykowała się spać koło pieca.
— Czemu do łóżka nie idziesz? — spytał.
— Tu mi lepiej.
Oboje długo milczeli. Jakób ubrał się i wszedł do izby. Podszedł do żony, nachylił się i położył rękę na jej ramieniu.
— Słuchaj, kochanie, ja idę... do odryny; idź do łóżka, kładź się! — Głos jego był niezwykły, zachrypnięty.
— Idź, ja przyszykuję ci tam spanie. Tobie wszystko jedno, teraz ciepło. Ja nieprzyzwyczajona we dwoje sypiać i...
— Ja i bez mówienia wiem... Idź, kochanie, do łóżka, mnie dalibóg wszystko jedno! — zaśmiał się jakoś dziwnie i wyszedł.
I zawsze już tak było.
Pewnego razu niespodzianie wrócił Jakób w piątek z rana. Jeszcze zorza nie świtała, kiedy stanął u drzwi swego domu; zdziwił się, że były otwarte. Wszedł.
Za przegródką chrapała śpiąca żona, ale Jakób nie mógł czekać, bo do żony ważny miał interes: przybył do tartaku wędrowny kupiec; wszyscy robotnicy kupowali swym żonom ten chusteczkę, tamten fartuch; wszystko szeleszczące jedwabie, a kwiaty, jak żywe!
Strona:Czerwony kogut.djvu/207
Ta strona została uwierzytelniona.
— 201 —