Kupił i Jakób i niósł swej żonie, aby ją rozradować. Wszedł za przegródkę.
Wszedł, i stanął jak wryty u samych drzwi.
— Boże, Boże!... — szeptał, zbladły jak płótno.
Ona spała, ale obok niej leżał Piotr, parobek z poblizkiego dworu, wszystkim znany kobieciarz.
Chwilę stał Jakób w izbie, ściskał głowę rękoma i szeptał:
— Boże, Boże! czego ja się doczekałem! Takiego wstydu, takiej poniewierki!
Cicho podszedł do drzwi, rozwarł je i wyszedł.
Wschód już czerwienił się, wschodził ładny dzionek. Był cichy poranek. Koło okna kołysał się w porannego wiatru pieszczotach wyniosły głóg, kiwał kwiecistą głową, jak gdyby dziwił się kruchości ludzkiego szczęścia, które, jak kibić białej lilii, ledwo poruszona, łamie się, i spada kwiat na ziemię...
Dziwił się, rzewnie kołysząc, dziwił się ludzkiemu szczęściu, które, jak ten nocny tuman, w okamgnieniu, gdy wiatr zawieje, rozlatuje się i nie pozostawia nic, tylko wspomnienia, tylko tęsknotę, ból serdeczny do zimnego grobu — który tylko śmierć uspokaja... Biedni ludzie, biedni!
Strona:Czerwony kogut.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.
— 202 —