Jakób słuchał tego szeptu kwiatów, jeszcze raz spojrzał na swoją chałupkę, na pola, jak oko sięgnie, jak gdyby śląc im pożegnanie, potem przeżegnał się i poszedł, kulejąc. I już nikt nigdy w tych stronach go nie widział.
Daleko, daleko, w obcej stronie, wzięto Jakóba na leśnika do resztek lasu jakiegoś podupadłego obywatela. Dano mu starą chałupkę pod lasem i strzelbę, więcej do pogrzebacza niż do broni podobną.
Tak zaczął swoją służbę. Od rana do wieczora chadzał po gąszczach, jak cień, cichy, zamyślony, spokojny.
Chodząc tak, znalazł pewnego razu psa; pies podniósł głowę, patrzał mu w oczy, skowyczał i poszczekiwał, jak gdyby prosił o współczucie, lub opowiadał swą krzywdę.
Człowiek i pies porozumieli się, stali się przyjaciółmi.
Ale i tu krzywda znalazła do nich drogę.
Idą tak obaj przez las — ni stąd, ni zowąd wyskoczył człowiek; Jakób się zdziwił.
Człowiek był pijany i zaraz się przyczepił.
— Bracie — powiada — przyszedłem cię przestrzedz. — Obejrzał się i przysunął bliżej: — Dla mnie wszystko jedno, bylem tylko powie-