Strona:Czerwony kogut.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.
—   205   —

działem swoje... i mam nadzieję... cokolwiek zarobić, bracie...
— Słuchaj, ruszaj, skąd przyszedłeś! — zawołał Jakób, podsuwając zaciśniętą pięść pod nos pijakowi. — Widzisz! dość mię ubodłeś! Do samego serca dosięgłeś. Dość tego!
Blady, straszny, trzęsący się ze wściekłości, pobiegł do gąszczu, pozostawiając pijaka rozmawiającego z samym sobą:
— Tak to, bratku? Ha! nie rozumiesz dobra, zrozumiesz zło!


Koło chałupy Jakóbowej wielki wrzask. Zebrała się gromada ludzi. Wszyscy wściekli, z kijami w ręku.
— Wyniósł się złodziej! — wołał jeden.
— Myśleliście, że będzie czekał? Widocznie szczwany hultaj!
— Gdyby był porządnym człowiekiem, nie włóczyłby się po ludziach, starczyłoby dlań miejsca we własnej wiosce. Widocznie mu tam było za ciasno! — objaśnia drugi.
Nagle jeden głos zagłusza wszystkie:
— Czego chcecie?! Oto jestem. W czem zawiniłem?
— Bij, wal go, póki się nie przyzna! — krzyczy gromada.