rającem szlochaniem. Nawet pies przypadł do ziemi, piszcząc, poszczekując, kryjąc się w jałowcu.
— Dość, do widzenia, Jakóbie! Jam czart — nie człowiek! Cieszcie się, dobrzy, cieszcie się, rozumni, cieszcie się! — Wyciągnął z kieszeni kordelas, osełkę i zaczął ostrzyć, uśmiechając się, a raczej wyszczerzając się jakimś nieludzkim, złowieszczym uśmiechem. Oczy spoczęły na psie, który patrzył nań rozumnemi oczyma.
Ziąb wstrząsnął Jakóbem, drgnął i opuścił oczy przed psiem spojrzeniem, przykrył połą nóż i siedział cicho, jak schwytany na gorącym uczynku zbrodniarz.
— Przed psem trzeba się rumienić! — mruknął. — Do czego ja doszedłem!... Tfu, Jakóbie, wstyd!... Czart nie czuje wstydu!
Zbladł, oczy mu zabłysły, ścisnął ręką kordelas, zbliżył się do psa i złapał go za grzbiet.
Zawył pies raz, drugi i zamilkł. Jakób stał z krwawemi rękoma, z krwawym nożem w ręce, patrząc na drgające, zdychające zwierzę...
— Przypomnieliby sobie i przyszliby po niego... zaczęliby dręczyć... Poco? Oni-by przypomnieli sobie, żeś ty mi pozostał... przypomnieliby! Lepiej już tak, psino! Potrzebny byłeś Jakóbowi, czartowi zawadzałbyś! Jam czart, dyabeł... Przez las idzie droga... usiądę na
Strona:Czerwony kogut.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.
— 207 —