Strona:Czerwony kogut.djvu/214

Ta strona została uwierzytelniona.
—   208   —

uboczu... stój! dawaj pieniądze! Nożem chlast... chlast... i będzie o jednego człowieka mniej na świecie!... Ha, ha, ha! ten już nie będzie nikogo bijał, krzywdził, żony cudzej nie zabierze! Ha, ha, ba!


Słońce wschodzi. Jakób leży w swojej chałupie na posłaniu, nie porusza się, oczy wlepił w dziurawy sufit. W głowie, jak we młynie: przegródka, żona śpi i ta druga obok niej głowa... Niech sobie śpią, na zdrowie, niech śpią...
Ogródek tonie w promieniach wschodzącego słońca; kroplami rosy płaczą rdesty i kołyszący się głóg pod oknem; poranne mgły ścielą się po ziemi... A tam las i zdychający pies pod krzakiem — wszystko stapia się w jeden chaotyczny obraz. — Życie, życie! Ot, co komu sądzono!... Mnie oto krwawy nóż pozostał!...
Przed chatą jakiś gwar, wrzawa. Jakób ani drgnie, leży i patrzy w dziurawy sufit. — Niech tam sobie... — Otwierają się drzwi. Jakób leży, jak kamień. Wchodzą jacyś z guzami, galonami, jeden z książką pod pachą. Ktoś trącił go nogą:
Nu, połno, wstawaj!
Wstał — twarz mu się jednak nie zmieniła.
— Ty zabiłeś Josela tej nocy w lesie?
— Ja — poważnie odpowiada Jakób i sięga