do kieszeni. — Zegarek zrabowałem, pieniądze wziąłem...
— A co! Czy nie mówiłem, czy ja nie mówiłem? — wołał ktoś z gromady, która waliła się do chałupy jeden przez drugiego.
— Ja, ja... i mięso ja... — dodał Jakób. — Ja...
— Mówiłam, mówiłam: dobry pozostałby między swemi, nie włóczyłby się! Mówiłam — nie wierzyliście! — wykrzykiwała jakaś baba, dławiąc się z radości, którą promieniała jej twarz. Wyniośle patrzała na drugich i czuła się rozumniejszą od innych.
Jakób zwrócił się do niej:
— Naciesz się, naciesz się: ja, ja! Radujcie się wszyscy, cieszcie się!
— Ty i konia ukradłeś Drukteinisowi?! Któżby inny?
— Ja, ja! Któżby inny? — przytakiwał Jakób.
Jeden z przybyłych pisał coś na wielkim arkuszu. Jakób patrzał na piszącego z pogardą, ironicznie.
— Ile masz lat? — spytał piszący.
— Ja! — odparł Jakób.
— Jak się nazywasz? — powtórzył pytanie pisarz.
— Ja — odpowiedział Jakób — ja — ja — ja!
Tłum wrzał, jak groza zbliżającej się bu-
Strona:Czerwony kogut.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.
— 209 —