Strona:Czerwony kogut.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.
—   210   —

rzy. Pisarz pisał. Ten z guzami zabrał zegarek, portmonetkę z pieniędzmi, krwawy nóż, zawiązał wszystko w węzełek i zapieczętował lakiem.
— Poczekajcie! Jeszcze tam jest... mego psa ciało. I to weźcie — rzekł Jakób — weźcie! Żywego szkoda było wam oddać. Poczciwy był pies!
— Co on gada? co on gada? — pytano się wzajemnie w tłumie.
— Drwi czarci parobek! skóra go swędzi! — zaszumiał, zagroził pięściami tłum.
— Zdejmijcie, zedrzyjcie skórę! nasyćcie się! — zawołał Jakób. — Co chcecie — róbcie. Mnie wszystko jedno.
Włożyli mu żelazne kajdanki na ręce i nogi. Jakób dziwnie jakoś uśmiechał się, patrząc na wszystkich zgromadzonych po kolei.
— Nu, marsz! — krzyknęli dziesiętnicy.
Jakób podniósł się z łóżka.
— Do widzenia! dziękuję za wszystko, za wszystko... do widzenia!... Jacy wy wszyscy dobrzy, rozumni, jacy sprawiedliwi sędziowie! Ha, ha, ha! — zaśmiał się.
Echo powtórzyło śmiech, który brzmiał jak jęk... i rozpłynął się w przestrzeni.