Państwo Widmantowie mają córkę. W czasie tegorocznej wystawy przyjechała ona do Warszawy, odwiedziła nas, prawdopodobnie spełniając zlecenie matki, która pragnęła, żeby córka poznała jej starych przyjaciół. Pamiętam, że, gdy wróciłem z miasta i zdejmowałem palto w przedpokoju, matka wezwała mnie do salonu i przedstawiła pannie Widmantównie. Spojrzałem na nią i miałem wrażenie, jak gdybym był ujrzał w pięknym, egzotycznym ogrodzie, między palmami i różami, rozkwitły chaber. Tak obcą była ona w naszym salonie, tak nie harmonizowała z jego tłem. Nie dlatego, że była nieładna — wszak i ktoś nieładny może nie razić na najwspanialszem tle, jeżeli całość jego wyglądu dostraja się do tego tła. Ona właśnie nie dostrajała się, była tu tak obcą, tak nie na swojem miejscu, że odrazu stanął mi przed oczyma obraz chabru między palmami. Czarne ubranie, zupełnie inaczej obejmujące kibić, niż przyzwyczajone były moje oczy widzieć, ładne, bez żadnych upiększeń, ze śmiesznym krawatem na piersiach (czyż to wizytowa tualeta!), a ręce, ręce! Nie pamiętam, czy widziałem kiedy coś podobnego! Barwą niewiele różniły się od czarnego ubrania, a skóra na nich była taka twarda i nieładna, że, patrząc na nie, poczułem fizyczny ból.
Strona:Czerwony kogut.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.
— 215 —