Strona:Czerwony kogut.djvu/232

Ta strona została uwierzytelniona.
—   226   —

zajmuje. Wyobraź sobie: ani cienia kokieteryi nie zauważyłem u niej! Rozmawiam tutaj najwięcej z nią, widocznie szukam jej towarzystwa — niepodobna, żeby tego nie zauważyła; młody, dość przyzwoicie wyglądający, jestem bardzo dobrą partyą — a na nią to nie wywiera żadnego wrażenia. Chodzi ze mną i rozmawia, jak z jakim siedemdziesięcioletnim starcem, albo, właściwiej mówiąc, jak z koleżanką. Mnie, który bądź co bądź mogę wywrzeć wrażenie, trochę drażni, że ta »błotna syrena«, nie widząca nic oprócz swoich kur i krów, tak nie zwraca na mnie uwagi. Czyżby była niepokonaną?... Bierze mnie chęć spróbować... Im co trudniejsze do zdobycia, tem milsze — stary jak świat pewnik.
Coraz to więcej pociąga mnie ona do siebie, pomimo grubych rąk i nieestetycznych warunków, w których żyje. Tyle ma w sobie dla mnie czegoś nowego, niezwykłego, że coraz więcej mię interesuje. Gdy się do syta napatrzysz na rozmaite orchidee, oczy z zadowoleniem zatrzymują się na zwyczajnym leśnym fijołku. A ona jest prawdziwym fijołkiem, takim świeżym, porannym fijołkiem, zroszonym czystą, kryształową rosą, której wiatr jeszcze nie otrząsł.
Taka mnie bierze chęć zobaczyć, jakby kochał ten fijołek... Jakim ogniem zażegłyby się