zajmuje. Wyobraź sobie: ani cienia kokieteryi nie zauważyłem u niej! Rozmawiam tutaj najwięcej z nią, widocznie szukam jej towarzystwa — niepodobna, żeby tego nie zauważyła; młody, dość przyzwoicie wyglądający, jestem bardzo dobrą partyą — a na nią to nie wywiera żadnego wrażenia. Chodzi ze mną i rozmawia, jak z jakim siedemdziesięcioletnim starcem, albo, właściwiej mówiąc, jak z koleżanką. Mnie, który bądź co bądź mogę wywrzeć wrażenie, trochę drażni, że ta »błotna syrena«, nie widząca nic oprócz swoich kur i krów, tak nie zwraca na mnie uwagi. Czyżby była niepokonaną?... Bierze mnie chęć spróbować... Im co trudniejsze do zdobycia, tem milsze — stary jak świat pewnik.
Coraz to więcej pociąga mnie ona do siebie, pomimo grubych rąk i nieestetycznych warunków, w których żyje. Tyle ma w sobie dla mnie czegoś nowego, niezwykłego, że coraz więcej mię interesuje. Gdy się do syta napatrzysz na rozmaite orchidee, oczy z zadowoleniem zatrzymują się na zwyczajnym leśnym fijołku. A ona jest prawdziwym fijołkiem, takim świeżym, porannym fijołkiem, zroszonym czystą, kryształową rosą, której wiatr jeszcze nie otrząsł.
Taka mnie bierze chęć zobaczyć, jakby kochał ten fijołek... Jakim ogniem zażegłyby się
Strona:Czerwony kogut.djvu/232
Ta strona została uwierzytelniona.
— 226 —