Strona:Czerwony kogut.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.
—   235   —

jemny zapach, co?! Właśnie usposabiający do marzeń!
Dziś zaproponowała mi, abym pojechał z nią na folwark do chorego robotnika, któremu trzeba było opatrzyć nogę. Pojechaliśmy małą bryczką w jednego konia. Biały, szeroki, słomiany kapelusz rzucał cień na jej jasne oczy i było jej w nim bardzo do twarzy. Zapomniawszy o zapachu obory — teraz nie czuć go było — patrzyłem na nią z zachwytem. Brała mnie chęć objąć jej wiotką kibić, wycałować te cieniem przykryte oczy i uśmiechające się usta... Coby ona wtedy zrobiła? Ciekawy jestem, ach, jaki ciekawy jestem, jakby ona postąpiła w tym wypadku!...
Pohamowałem tę chęć, siedziałem spokojnie i patrzyłem, jak ona powozi.
— Czy pani była kiedykolwiek zakochana? — zapytałem.
— Nie! — odpowiedziała, uśmiechając się. — Myślisz pan, że to tak łatwo! Dla mnie to bardzo trudna rzecz.
— Dlaczego? Czy pani jesteś taka wybredna? Niepodobna, żeby tutaj nie było ani jednego ładnego chłopca.
— Piękność dla mojej miłości niepotrzebna. Ja nie mogę zakochać się w nosie, albo w ustach. Musiałby to być człowiek z takimi