salon. Patrzyłem wciąż, a ona mówiła bez przerwy. Jaki to wstyd, jaki to niewymownie wielki grzech, mając swój majątek, nie troszczyć się oń wcale. Kto ma ziemię, ten jest jej dłużnikiem, obowiązanym oddawać jej to, co z niej czerpie. Jeżeli już ja nie mam żadnego zamiłowania do gospodarstwa, to, nie gospodarując sam, mógłbym w jaki inny sposób spełnić swój obowiązek. Moim obowiązkiem zaś jest odebrać majątek od dzierżawcy, który wyciąga z ziemi i od ludzi ile może, a nic im nie daje, i zaprowadzić swoją gospodarkę. Nie koniecznie samemu siedzieć w majątku: możnaby sprowadzić dobrego agronoma, ma się rozumieć Litwina, i co jakiś czas dobra nawiedzać. Ileż to dobrego w ten sposób można zrobić: podnieść kulturę ziemi, ulepszyć gospodarstwo i położenie robotników... Jesteśmy bogaci, moglibyśmy wiele zrobić; nasz majątek mógłby być przykładem dla wszystkich... Żeby ona choć część tych pieniędzy miała, które ja posiadam, i była taka niezależna, jak ja — ileżby dobrego zrobiła! Wtedy już nic, nic nie brakowałoby jej do zupełnego zadowolenia... A teraz czasami tak ciężko na duszy bywa, że tak mało dobrego robi... Tak mówiła.
— Pan jesteś Litwinem, obywatelem Litwy, a co dla niej robisz? — spytała w końcu.
Strona:Czerwony kogut.djvu/243
Ta strona została uwierzytelniona.
— 237 —