szedł poza rzeczką na czerniejący w oddali las.
Ta nieoczekiwana i niezasłużona napaść wzburzyła jego duszę. Już przyzwyczajał się po trochu do tego osobliwego porządku, jaki panował w gospodarce Matasa, gdzie wszyscy od małego aż do dorosłego byli łajani i popędzani, gdzie nikt nie wiedział, jak i do czego najpierw się zabrać i gdzie tysiąca ludzi nie wystarczyłoby na wykonanie jednodziennej pracy — tak życie tu rozprzęgło się, rozbiło.
W święta rzadko wychodził z domu, aż Matas zaczął go wypędzać do kościoła, gdy zoczył, że jego jedynaczka sympatyzuje z parobkiem. Lecz Klimka upierał się.
Od tego czasu gospodarz pilniej strzegł córki i co święto zabierał ją z sobą do kościoła.
Klimka pomału odsunął się od wszystkich, żył sam jeden swojem życiem i swymi bólami. Zrzadka, zręcznym manewrem, wdzierała się Magdzia w jego jednostajny byt i mąciła spokój jego myśli. Jednak nie na długo.
W wolnych chwilach doprowadzał siebie do porządku, wchodził na zakreśloną drogę i pchał ciężkie jarzmo najmity w niewiadomą przestrzeń. Jedną tylko myśl pieścił:
— Pójdę... nie pozostanę tutaj... pójdę, gdzie jaśniej, gdzie ludzie w zgodzie żyją...
Strona:Czerwony kogut.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.
— 21 —