Strona:Czerwony kogut.djvu/271

Ta strona została uwierzytelniona.
—   265   —

podje smacznej boćwiny, podejdzie do swojej żony i, objąwszy ją w pół, szepnie coś po cichu do ucha — piękna Józefa zapłonie, jak ogień, i prędko chowa rumiane oblicze na mężowskiem ramieniu. Oboje wierzyli i czekali... chrzcin...
Chociaż jeszcze daleko do tego było, Piotr już plótł kołyskę z łuczywa, szczęśliwie uśmiechając się. Miłośnie patrzał na żonę i widział, jak z pod długich rzęs świeciły się oczy, dwie ładne gwiazdy — gwiazdy szczęścia...
Tak szły ciężkie i pracowite dni, ale spokojne... Gdyby nie wychodzili za obręb swego miasteczka, może przeżyliby całe życie tak spokojnie i doczekaliby się dzieci... Lecz niespodzianie zawiał nowy wiatr — i wniósł w życie tych biedaków nowe chęci i nową nadzieję...
Na wiosnę wrócił Piotr pewnej niedzieli z kościoła nie taki, jak zawsze. Zamyślony był i zafrasowany, a w jego oczach żarzył się niezwykły, dziwny jakiś ogień. Zmienionym głosem poprosił o jadło i nie wymówił ani jednego słowa. Po jedzeniu zaczął szukać czapki. Zdziwiona Józefa śledziła męża oczyma i czekała, co powie. Ale on już był na progu...
— Co się stało? Dokąd idziesz? — spytała nieśmiało.