drzew ptaki gniazdka wiją. Wszędzie tak spokojnie i ciepło... Józefa przyciska do szczęśliwej piersi dziecko i śpieszy, śpieszy się... Za ogrodem jej Piotr orze... Jemu obiad niesie, dzieckiem chce się pochwalić... Już widzi go zdaleka, jak ciężko nalega na sochę i pcha woły po stoku pagórka... Lecz niespodzianie znikają z oczu i piękny ogród i Piotr z wołami. Nagle widzi ona zachmurzone niebo, a pod stopami straszną, bezdenną przepaść. Słyszy z dołu bolesne jęki i głos o pomoc wzywający. To głos Piotra, jego jęki. Przestraszona Józefa śpieszy ku niemu, chciałaby zejść w przepaść, aby ratować męża... Spojrzała na dziecko: nieżywe! Oczęta zamknięte, usteczka sine, twarzyczka — jak śnieg. Blizka obłędu, krzyczy nieswoim głosem. Jej nogi oślizgują się, i razem z dzieckiem pada w przepaść bezdenną...
Zbudziła się, cała drżąca. Poczuła, jak nagle w jej oczach zabłysł promień słońca, prędko chowając się za chmurę. Był już późny poranek. Zaspała! Wyskoczyła z łóżka zawstydzona. Zdziwiła się, że nie poczuła, jak Piotr wyszedł. Zawsze czuła, zawsze wstawała z nim razem... Dlaczego dziś tak się stało?... Ale zaraz uspokoiła się i o swoim śnie zapomniała.
Strona:Czerwony kogut.djvu/282
Ta strona została uwierzytelniona.
— 276 —