przy łóżku. Córki pochlipywały... Józefa pochwaliła Boga i lękliwie siadła za piecem. Wszyscy milczeli. Gdy popatrzyła na nich, i ją rzewność ogarnęła. Nagle zatknęło ją w gardle; na powiekach zabłysły łzy. Sama nie poczuła, jak zaczęła w głos zawodzić.
— To i twój wyszedł? — z wyrzutem przemówiła Damulisowa. — Może on naszych namówił...
— Zamilcz, matko!... nie gadaj głupstw — strofował Damulis żonę — młodych nie trzeba namawiać — sami umieją wsuwać nosy tam, gdzie nie potrzeba... Nie bój się! prędko przylecą do domu, jak spróbują głodu, albo powąchają prochu... Z młodymi często tak bywa...
— Wreszcie może nic tak strasznego w tem niema — ciągnął, powstając z ławy — wiele ich teraz zbiera się w lesie... Jak słychać, Rosyanie zewsząd uciekają... Co tu możesz, człowieku, wiedzieć — może potem wszystkim będzie lżej i lepiej żyć?...
I w oczach starego Damulisa nagle zabłysł dziwny płomyk. Może błysnęła mu w głowie myśl, że gdyby nie starość, i on nie wytrzymałby — poszedłby za synami, do lasu, Rosyan bić...
— Broń Boże, jakie nieszczęście... — zawodziła matka, płacząc.
Strona:Czerwony kogut.djvu/285
Ta strona została uwierzytelniona.
— 279 —