— Zlituj się, gosposiu, daj mięsa kąseczek, mleka kropelkę...
— A skąd wy? — spytała Józefa, widząc nieznajomą.
— Z daleka córeczko, z Sz-kiej parafii... U nas teraz strasznie chodzić, to wybrałam się, żebrząc, w te strony...
— A dlaczego u was tak strasznie? — spytała Józefa, ciekawie patrząc na żebraczkę.
— I, koteczko, w naszych stronach tyle teraz Kozaków i Polaków, że i przejść nie można. Wszystkiemi drogami włóczą się; spotkają — żadnego człowieka spokojnie nie przepuszczą. Jednym dogodzisz, drugim krzywda: tak i nie wie człowiek czego się trzymać. A i naszych ludzi dużo do Polaków ucieka. Tylko co z tego? Złożą młode swe głowy, a bieda jak była, tak i pozostanie.
— Staruszko, czy powstańcy dobrzy ludzie? — drżącym głosem spytała Józefa.
— Nieźli, koteczko, oni bidzie, nieźli. Może dobra nam, biedakom, życzą. Przecie oni i głód cierpią, i swoje głowy kładą, chowając się po lasach. Tylko że oni nie zwalczą tych Rosyan, nie; a potem tamci jeszcze gorzej będą uciskali ludzi ze złości...
— A co, jeżeli zwalczą?... Przecie wtedy, staruszko, wszystkim byłoby lepiej żyć?!...
Strona:Czerwony kogut.djvu/289
Ta strona została uwierzytelniona.
— 283 —