braczki, i w uszach jej znów zadźwięczały słowa:
— Idź, ratuj swego męża.
Jak ona może swego męża wyratować, tego nie wiedziała. Jedno tylko czuła, że musi iść, jego szukać...
Mile szemrał stary las, kiedy Józefa weń weszła. Szła cicho, nadsłuchując. Niepojęty lęk ogarniał ją. Sama jedna... w lesie, i ani jednego żywego głosu. Nie odzywał się zając, nie śpiewały ptaki, które tak uspokajają człowieka. Tylko szemrały drzewa, kołysząc gałęzie... Józefa zaczęła lękać się odgłosu swoich kroków. Trzask suchej gałęzi przerażał ją, jak sarnę. Jednak szła naprzód, dodając sobie odwagi myślą o mężu. Wtem coś głośno zastukało w pobliżu i zamilkło... Znów zastukało... Westchnęła, zrozumiawszy: to dzięcioł kuł w drzewo. Z uczuciem ulgi odetchnęła, uspokojona. Szła teraz raźniej, rozglądając się na wszystkie strony. Lecz nagle usłyszała znów odgłos, którego na razie zrozumieć nie mogła. To już nie kucie dzięcioła w drzewo: jak gdyby sto pralników w ziemię waliło — prędko, rytmicznie...
— Kozacy jadą! — szepnęła Józefa.
Z szybkością błyskawicy skoczyła w bok i schowała się w gęstej olszynie.
Strona:Czerwony kogut.djvu/293
Ta strona została uwierzytelniona.
— 287 —