oręża. Ujrzawszy zaś kobietę, zdziwił się. Przetarł oczy, jak gdyby jeszcze nie wierzył. Uśmiechnął się...
Padażdi, ja siczas... siczas... — mruczał, podnosząc się z ziemi.
Józefa, na jego widok, upuściła zawiniątko i zaczęła uciekać.
Rzucił się za nią, chwiejąc się:
— Nie bojsia... niczewo... ja tiebia pocału... Czort! — nagle zaklął, zawadził o coś nogą i rozciągnął się na ziemi.
Wsparł się na rękach i obejrzał się. Zobaczył pod nogami zawiniątko. Uśmiechnął się, wziął je i rozwiązał. Radość rozjaśniła mu twarz. Chwycił obiema rękoma ser i zaczął jeść. Widocznie był głodny, gorzałka go trawiła.
Ale Józefa już tego wszystkiego nie widziała. Biegła, nie odwracając się. Zdawało się jej, że żołnierz wciąż ją goni, mrucząc. Sama nie wiedziała, jak znalazła się blizko domu, w żytniem polu. Tak była wystraszona, że nie poznała od razu ani swego domu, ani wsi. Rozglądając się, nagle drgnęła: ujrzała z za zabudowań wyjeżdżającego Kozaka, potem — drugiego, trzeciego... Cała wieś była ich pełna. Zaczęła nadsłuchiwać. Usłyszała jakieś głosy, jak gdyby płacz czy krzyk.
Strona:Czerwony kogut.djvu/295
Ta strona została uwierzytelniona.
— 289 —