nych dni swego życia. Unikał ludzi. W każdym ze służących zdawał się widzieć zatajoną krzywdę, czy też chęć krzywdzenia innych, bo sami krzywdy nie zrozumieli, nie pojęli, tylko w głębiach ducha jakąś zemstę pieszczą, duszę wzmacniają niezrozumianą i niewiadomo komu przygotowywaną pomstą. Bezład życia i uczuć niepodzielnie panuje w ich duszach...
Letnie słońce przeglądało się przezroczystymi promieniami w zbudzonej i rozmokłej przyrodzie i, obfitego naddostatku pełne, rozsypywało swe dary, jak szczodry rozrzutnik.
— Wybieraj się do kościoła! Co się tu po kątach wycierasz? — nieprzyjemnym, szorstkim głosem przemówił Matas do Klimki.
Klimka milczał, ale Matas widocznie postanowił sobie wziąć go w swoje ręce i swojskim sposobem wykierować na człowieka.
— Czego ty się czepiasz? — również szorstkim głosem odparł Klimka.
— Ja ci się uczepię! Powiedziałem, ażebyś się wybierał do kościoła, to i wybieraj się, a nie pyskuj.
— Nie pojadę!
— A może poprosić?
— Obejdę się bez prośby... i będę robił w święta co mi się podoba.
Strona:Czerwony kogut.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.
— 24 —