Co tydzień, prowadzona przez jakąś dziewczynkę, chodziła z chaty do chaty swojej wsi i zbierała do torebki żywność. Czasem, gdy umysł rozjaśniał się, chodziła sama jedna. Gościnni sąsiedzi zawsze pamiętali o niej. Jeżeli u kogo był bal, wesele czy chrzciny — gospodyni kładła do woreczka rogoisza, mięsa czy twarogu z masłem, wołała swoją córeczkę i mówiła:
— Idź, zanieś to Józefie.
Jeżeli wypadało jakie większe święto czy Wielkanoc — znów wszystkie matki posyłały swe małe dzieci z bułką, czy parą malowanych jaj do Józefy. Kobiety dawały jej bieliznę i ubranie. Gdy kto ujrzał ją przez okno przechodzącą z torebką, mawiał:
— Oto nasza Józefa idzie...
Tak żyła między sąsiadami.
Dziesiątki lat przeszły. Ludzie rośli, korzystali z życia, a gdy się zestarzeli — umierali. Niejedna rówieśnica Józefy doczekała się wnucząt, nawet opuściła już ten świat i zasnęła wiecznym snem w szarej ziemi. A ona jeszcze żyła. Pozostała między młodszemi sama jedna, jak suche drzewo w zielonym lesie. Nowe pokolenia nie tak, jak ich rodzice, kochali Józefę, mniej o nią dbali. Często cierpiała głód, brakło jej ubrania.