— Pojedziesz do kościoła, słyszysz? — wrzasnął Matas rozjuszony.
— Słuchaj, gospodarzu — siląc się na spokój, przemówił Klimka. — Wziąłeś mnie do służby, ale o mego Boga targu nie było, to lepiej i nie ruszaj Go...
— Czy słyszeliście tego durnia? On tu będzie mi wymawiał...
— Nie wymawiam — przerwał mu Klimka — a jak zechcę, to i bez ciebie znajdę drogę nietylko do kościoła, ale i do karczmy — rzucił mocno drzwiami i wyszedł na podwórko.
Jeszcze długo wygadywał Matas, aż zawołała go żona, aby jechał, i mimowoli musiał umilknąć. Klimka zaś wyszedł za budynki, usiadł na zwalonych do kupy kamieniach i namiętnie palił papierosa za papierosem.
Szatan niepokoju znowu osiodłał jego duszę i tak ją mustrował, tak nią wywijał, że się nie powstrzymał, zaklął głośno i poszedł przez pola. Długo chodził miedzami, jak gdyby czegoś wyczekiwał, albo nad czemś rozmyślał. Zmarszczki falowały na twarzy i tak mu było źle, że nie mógł miejsca sobie znaleźć.
Stanął przy wczoraj okopanych kartoflach i w okamgnieniu rozjaśniło się jego czoło: tu on bronował, tu orał, tu porosłe kartofle okopał! Do serca napłynęła jakaś ciepła, żywa
Strona:Czerwony kogut.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.
— 25 —