fala i rozjaśniła zachmurzoną duszę. Lubieżnem okiem wodził, podorywką idąc, po każdym kiełku, pieścił go swem spojrzeniem, zda się jego duch zlał się w jeden życiowy objawu akord z tajemnicami kiełka.
Lecz trwało to krótką chwilę. Doszedł do połowy pola, zawrócił nagle wstecz i oblicze jego znowu spochmurniało. Natrętne myśli znowu zbudziły się, jak muchy na wiosnę, i brzęczały w chmurnej głowie.
Naraz, z rozkazu tajemniczych sił, zawrócił do miasteczka. Nerwowymi kroki szedł pstrym kobiercem łąk i nie widział, jak kwiat za kwiatem ginął pod jego stopami, nie czuł tej cudownej krasy łąk, która w innej porze tak przejmująco, tak wymownie przemawiała do niego.
— Masz piwo? — zapytał opartego o płot Żyda.
Żyd spojrzał na nieznajomego parobczaka i jakby coś rozważał.
— Czego się gawronisz? — napierał Klimka. — Piwo masz?
— Czego ty tak wrzeszczysz? — zdziwił się Żyd.
— A czego ty milczysz, gdy do ciebie mówią... Piwo masz?
— Cicho, cicho! Mam, mam!
Strona:Czerwony kogut.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.
— 26 —