— Daj pół tuzina.
— Pół tuzina?! — zdziwił się.
— Prędzej! — nie ustępował Klimka.
— Czy zwaryowałeś? Ludzie do kościoła idą, a on do karczmy i jeszcze tu krzyczy.
— Słuchaj, ja ciebie nie pytam, kto dokąd idzie, i ty nie opowiadaj mi... Zrób to, o co proszę — wypalił Klimka, z krwią oblaną twarzą.
Żyd spojrzał na niespokojnego przybysza, nie odrzekł ani słowa i poszedł po piwo.
Klimka usiadł na zwalonych w cieniu drwach, ciężko oddychał i błądził niespokojnym wzrokiem po podwórzu karczmy.
Żyd przyniósł piwo, szklankę, postawił to wszystko na drwach i wyciągnął rękę.
Klimka spojrzał zezem na tę rękę i rzucił rubla. Odkorkował butelkę i zaczął pić, nierozsądnie, głupio, chciwie połykając szklankę za szklanką, jak gdyby się bał, żeby kto jego postanowienia w niwecz nie obrócił, żeby kto nie powstrzymał go.
Ostatniej butelki nie zmógł. Wstał i dobrze podchmielony poszedł do domu. Gdy wchodził na górę, nogi zaczęły uginać się, plot jakoś podrygiwał, a rosnąca przy steczce wierzba śmiała się długiemi gałęziami i pokazywała język, którego nie miała.
Strona:Czerwony kogut.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.
— 27 —