Usiadł na kamieniu na miedzy pomiędzy żytem i grzebał patykiem urodzajną glebę, a myśli jego plątały się w węzły, nie znajdując rozwiązania.
Cichy, spokojny, w słońcu skąpany poranek letni, jak jaki zaczarowany władca uczuć, rozpościerał się nad głową, a na dole żyto szumiało, czarowne baśnie opowiadały chabry i kłóciły się z nielicznym czerwonogłowym makiem polnym. Gdzieniegdzie niezapominajki skupiły się w błękitny, wzrok czarujący wianek i uśmiechały się do wypłowiałego nieba.
Cisza i spokój niepodzielnie panowały wokół i niepowstrzymanemi falami lały się w piersi Klimki, uśmierzały wzburzone bałwany, łagodziły szarpiący ból, głosiły mu cudowną harmonię przyrody, jej zgodę, jej kojący balsam-siłę.
Usiadł na ziemi, rozciągnął się na miedzy i wparł oczy w błękit. Kiedy niekiedy wzrok jego mąciła przelatująca jaskółka, to cały rój muszek, przez kogoś spłoszony, podnosił się i znów opadał, to gawędziarz wróbel, zaczepiony o dojrzewający kłos, chwalił się znalezionym pokarmem.
I zdawało mu się, że ta nieobjęta przyroda i on — to ten sam objaw, to ta sama jed-
Strona:Czerwony kogut.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.
— 33 —